środa, 20 listopada 2013

Rozmowy o książkach - wspólne czytanie

Wilhelm Amberg "Czytanie Wertera"
Nie ma co się oszukiwać, zwyczaj głośnego czytania, niegdyś jeden z popularnych sposobów spędzania czasu w szerszym gronie osób dorosłych, dziś właściwie zanika. O ile jeszcze czytamy książki naszym dzieciom (dziesięć minut dziennie, codziennie – wszak chcemy nasze pociechy wychować na przyszłych książkożerców!), to czytanie w szerszym gronie, czytanie utworów dorosłych, zdarza się chyba w naszych domach coraz rzadziej... Co więcej, niekiedy z niecierpliwością czekamy na to, kiedy nasze pociechy dorosną, żeby wreszcie same zaczęły sobie czytać, zamiast domagać się, by im tę samą książkę czytać w kółko. Wszak czytanie jest czynnością intymną, która nam najlepiej wychodzi w samotności – ileż to razy wzdychamy za chwilą, kiedy to rodzina się wyniesie z domu, a my w spokoju zasiądziemy do czytania. Nie ukrywam, uwielbiam w ten sposób spędzać czas, już teraz martwię się na zapas co zrobię, kiedy mi tych chwili zabraknie, czy uda mi się połączyć obowiązki rodzicielskie z czasem przeznaczonym na czytanie, do tej pory traktowanym jako coś oczywistego... 

Dlaczego o tym piszę? Otóż kilka dni temu wraz z Ulubionym Anglikiem skończyliśmy czytanie „Zabójstwa Rogera Ackroyda” Agathy Christie i tak mi się to spodobało, że postanowiłam się z wami podzielić moim doświadczeniem. Codziennie wieczorem Ulubiony Anglik czytał mi na głos jeden (czasem dwa) rozdziały, czyniąc z tego taki mały, wspólny rytuał – przyznaję, że na te wieczory czekałam z prawdziwą niecierpliwością. I choć czasem zdarzyło mi się przysnąć (UA taktownie odkładał wtedy książkę i szedł spać), to częściej jednak z zainteresowaniem słuchałam lektora i prosiłam go, żeby przeczytał kolejny rozdział. UA również wczuł się w rolę i z zaangażowaniem czytał niemal z podziałem na głosy... Ja co prawda znałam tę książkę już wcześniej, ale on nigdy nie czytał żadnego kryminału Agathy. Po skończonej lekturze stwierdził (nieco zaskoczony), że nie spodziewał się, że mu się ta książka tak spodoba! Trudno chyba o większą satysfakcję, niż przekonanie kogoś do polubienia naszego ulubionego autora.

Skąd wziął się pomysł na to, by wspólnie coś przeczytać? Kiedyś słuchałam książek na kasetach lub płytach, głównie po to, by w tym samym czasie wyszywać. To było miłe doświadczenie, ale zauważyłam, że czasem zamiast koncentrować się na słuchaniu zaczynałam myśleć o niebieskich migdałach i musiałam książki przewijać, żeby trafić na znajomy fragment. Z „żywym” lektorem sprawa ma się zupełnie inaczej, nie tylko można mu w każdej chwili przerwać, zapytać o coś, porozmawiać o tym, co się właśnie dzieje z głównym bohaterem, to jeszcze można się do niego przytulić! Okazuje się, że wspólne czytanie może być czynnością tak samo intymną jak czytanie w samotności...

Na zakończenie, kilka wskazówek dla tych, którzy chcieliby zainicjować wspólne czytanie:
  • wybierzcie cieńszą książkę, żeby czytanie jej nie wydawało się trwać całe wieki, najlepiej taką złożoną z krótką rozdziałów, które będą łatwe do przełknięcia.
  • znajdźcie książkę, która was oboje zainteresuje, albo taką, które jedno z was już czytało i chciałoby by poznała ją też wasza druga połówka. A jeśli książka się wam nie spodoba, to myślę, że można ja spokojnie odłożyć i poszukać innej.
  • nie przejmujcie się, jeśli nie uda wam się znaleźć chwili na czytanie każdego dnia – kilka dni przerwy nie zrobi większej różnicy, a zmuszanie się do czytania, kiedy nie macie na to ochoty jest bez sensu!
  • rozmawiajcie choć trochę o wspólnie czytanej książce – o tym, co wam się w niej podobało, o postaciach, o wydarzeniach... Czasem tak rzadko mamy okazję porozmawiać o tym, co właśnie czytamy, że trzeba wykorzystać każdą ku temu okazję.
  • zadbajcie też o atmosferę – myślę, że wtedy po prostu przyjemniej się czyta. Nie mówię tu koniecznie o świecach, czy też odpowiedniej muzyce w tle, ale myślę, że warto postarać się o to, by nic tej specjalnej atmosfery nie zakłócało. My na przykład czytaliśmy w ciszy, przy minimalnym świetle – cicho, intymnie, nastrojowo. Bo jeśli spodoba się wam takie wspólne czytanie, to być może zechcecie tę przygodę z książką powtórzyć.
Mam nadzieję, że udało mi się przekonać was, że warto spróbować znaleźć czas na wspólne czytanie. A jeśli was zachęciłam, albo jeśli lubicie w ten sposób spędzać czas, to mam nadzieję, że podzielicie się swoimi doświadczeniami!

niedziela, 10 listopada 2013

Niedzielne czytanie (11)

Tygodnie zmieniają się w miesiące, miesiące też jakoś lecą jeden za drugim, nie wyrabiam się z niczym, a czytanie odbywa się tak jakoś na boku. Na szczęście moje mojo zaczyna powolutku powracać, coś tam jednak czytam i nawet kończę. Natomiast dziś uświadomiłam sobie coś strasznego - zupełnie się ostatnio zmieniłam... Spędziłam dzisiaj pół dnia w towarzystwie znajomych moli książkowych, w dodatku w kilku księgarniach i - o zgrozo!- nic nie kupiłam. Zupełnie nic. Ani jednej książki. Nie jestem pewna, czy to tylko stan przejściowy, czy też permanentny, ale brzmi to niepokojąco. Na szczęście nie mam nic przeciwko czytaniu książek, tylko raczej ich nabywaniu w ilościach nieograniczonych... Nie mówcie mi, że to oznaka doroślenia, bo się popłaczę. Najlepiej spuścić na ten smętny przypadek zasłonę milczenia, zmienić temat i po prostu zapomnieć, że kiedykolwiek coś takiego się stało...

A co tam słychać u was? Jakimi książkami umilacie sobie jesienne wieczory (albo poranki)? Tak się złożyło, że obecnie czytam trzy książki na raz. 

Skończyłam drugi tom przygód Rebusa - seria zaczyna wciągać, więc ostatnio przytargałam z biblioteki część trzecią, "Tooth and Nail" i jedna trzecia książki już za mną. Tym razem Rebus zostaje wezwany do Londynu, by pomóc w schwytaniu seryjnego mordercy, którego nadano przezwisko Wolfman. Spodobał mi się również krótki wstęp, który Rankin zamieścił na początku tego wydania, opowiadający o okolicznościach powstania tej książki i interesujących szczegółach, na które warto zwrócić uwagę. Póki co, seria  mi się podoba, cieszę się, że jeszcze tyle tomów przede mną... 

Druga książka to "Bridget Jones. Mad About The Boy" Helen Fielding, zaczęta kilka dni temu dzięki recenzji Lirael. Zaczęłam ja czytać o czwartej w nocy, kiedy nie mogłam zasnąć i zorientowałam się, że to chyba nie jest dobry pomysł, bo jak się rozczytam, to już nie zasnę... Ale kiedy obudziłam się o tej nieludzkiej godzinie kolejnego dnia, pomyślałam sobie, że może warto by poczytać więcej, chociażby z czystego sentymentu - wszak "Dziennik Bridget Jones" bardzo mi się podobał (część druga już mniej). Okazuje się więc, że nowa Fielding to moja poranna książka - mam zamiar podczytywać sobie ją kawałkami z rana. Krótkie rozdziały świetnie wpisują się w mój rytm, tylko brak Darcy'ego początkowo zaszokował.

Natomiast wieczory należą do zupełnie innej lektury! Otóż wieczorami Ulubiony Anglik czyta nam na głos "Zabójstwo Rogera Ackroyda" Agathy Christie. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio ktoś mi coś czytał na głos i bardzo mi się to podoba.. Co prawda czasem zdarza mi się przysnąć w połowie rozdziału, ale lektorowi to nie przeszkadza, książkę po prostu odkłada na następny raz i dodatkowo streszcza nam dla przypomnienia wcześniejsze ważne fragmenty. Ja co prawda książkę już znam, ale UA nigdy jej nie czytał, więc czekam na to, czy go Christie zaskoczy końcówką - doprawdy, wielka to frajda, takie czekanie... 

Wspomnę jeszcze, że zarezerwowałam w bibliotece "Bellman & Black" Diane Setterfield (tej od "Trzynastej opowieści") i mam wobec tej książki spore oczekiwania. Wypożyczyłam sobie też  "44 Scotland Street" Alexandra McCall Smitha i mam zamiar książkę przeczytać ponownie, żeby przekonać się, czy po wizycie w Edynburgu odbiorę ją inaczej niż za pierwszym razem... Czekam na nowego Sapkowskiego, którego powinnam przeczytać w święta i na kilka innych książek, które mają się ukazać jeszcze w tym roku, albo na początku przyszłego.. Uff. Nie będę wspominać o innych książkach, za które mam zamiar zabrać się niedługo, bo lista jest dłuższa. I właśnie dlatego stwierdzam, że moje marudzenie na samym początku tego wpisu można uznać za całkowicie zbędne i bezpodstawne. Dlatego najlepiej je pomińcie...

wtorek, 5 listopada 2013

Pożegnanie z Paryżem ("Podróż do miasta świateł. Rose de Vallenord" - Małgorzata Gutowska-Adamczyk)

Droga Autorko, tego się czytelnikom nie robi! Nie pisze się kolejnej wciągającej powieści, na którą się zresztą każe czekać cały rok, nie przywiązuje się tegoż czytelnika do bohaterów, do miasta, do historii wciągającej lepiej niż odkurzacz i nie kończy się tejże powieści bez obietnicy ponownego spotkania z bohaterami...! „Podróż do miasta świateł. Rose de Vallenord” to druga i – niestety – ostatnia część opowieści o losach Niny i malarki Róży autorstwa poczytnej pisarki, Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. Pierwszą częścią zachwycałam się tutaj, na tom drugi czekałam niecierpliwie, przeczytałam pospiesznie i teraz będę się smucić, bo na kolejną podobną powieść trzeba będzie poczekać nam chyba jeszcze dłużej...

„Rose de Vallenord” to kontynuacja opowieści o życiu niekonwencjonalnej malarki polskiego pochodzenia, której powikłane losy prowadzą z Polski do ukochanego Paryża, na prowincję, a nawet do Ameryki. Jest tu i dramat i rozpacz, nadzieja, miłość, rozczarowanie i smutek. Jest i zaczynanie życia od początku, próby pogodzenia z przeszłością, jest i sztuka, która stanowi sens życia. Rose jest jedną z tych bohaterek, które (podobnie jak Gina z „Cukierni”) wydają się być postaciami prawdziwymi – tak przekonująca jest Małgorzata Gutowska-Adamczyk w tworzeniu portretów kobiet silnych, stojących twardo na ziemi i potrafiących czerpać z życia pełnymi garściami, że czytelnikowi ciężko jest uwierzyć w to, że Rose to postać zmyślona. Przy Róży/Rose współczesna Nina wypada dość blado, mimo jej podobieństw do tej pierwszej – myślę, że gdyby Nina znalazła w sobie odwagę, by przeciwstawić się apodyktycznej matce, zacząć wreszcie żyć własnym (a nie cudzym) życiem, mogłaby się stać właśnie drugą Różą. Zapewne zabieg to ze strony autorki przemyślany, by bohaterki nie były do siebie zbyt podobne, ale przez to moim zdaniem historia Niny jest nieco nudna i przewidywalna, nieco też nierealna w pewnych miejscach, zbyt nieprawdopodobna. Poza tym (znów rozumiem, że to zabieg celowy) – historia Niny właściwie nie jest zamknięta! Z jednej strony to zrozumiałe, bo „Podróż do miasta świateł” jest opowieścią o Róży, a nie o Ninie – historia Niny jest więc tu tylko fragmentem, skoncentrowanym wokół centralnej postaci, ale zabrakło mi zamknięcia w jakąś konkretną całość. Otwarte zakończenia są zdecydowanie nie dla mnie, ja potrzebuję wyraźnych kropek nad i, klamer i kurtyn. Cóż, tak już mam, że kiedy się do jakiś postaci przyzwyczajam, mam ochotę poznać ją do podszewki i nie lubię, gdy mi tego zadania się nie ułatwia. Na szczęście historia Róży jest dopięta na ostatni guzik, pomimo tego, że pod koniec jej historia zdawała mi się zaledwie naszkicowana – zupełnie jak starość, która się wydaje zawsze przelatywać „po łebkach”, nie koncentrując się na szczegółach, jak młodość, ale na całokształcie obrazu. Mam nadzieję, że autorka 'Podróży...” stworzy w swoich kolejnych książkach więcej podobnych postaci, bo kiedy już pozna się taką osobowość na kartach książki, po prostu chce się o niej czytać jak najdłużej.

A do tego ten Paryż. Paryż, miasto magiczne, pełne klimatu, swoistego uroku, który aż z tej książki paruje. Paryż zmieniający się jak pory roku, próżny, frywolny, wiecznie zapatrzony w siebie. Paryż, który w tej powieści jest też pełnoprawnym bohaterem, który uwodzi nie tylko bohaterki powieści, ale i czytelnika. Miasto o którym się chce czytać jak najdłużej. Tak opisać klimat miejsca to sztuka... 

W „Podróży do miasta świateł” zanurzyłam się z przyjemnym uczuciem powrotu w znajome kąty, tak, jak się po długiej podróży wraca do siebie – z westchnieniem przyjemności i ulgi, że oto już wróciło się do domu. Już się chyba uzależniłam od książek Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk - od kiedy przeczytałam jej „Cukiernię pod Amorem” i z zachwytem stwierdziłam, że polskie książki historyczne żyją i mają się dobrze, po każdą z jej powieści sięgam z przyjemnością i niecierpliwością. I nawet moje marudzenie, że to czy tamto mi się nie podoba, nie zmienia mojego zauroczenia. (Tak,nawet to, że w pewnym sensie oba cykle są do siebie bardzo podobne – oba przedstawiają na przemian historyczne i współczesne losy interesujących postaci, oba łączy jakaś zagadka, w obu też tłem są pasjonująco opisane ważne historyczne wydarzenia, które kierują losami ich bohaterów). Ale znalazłam w tej książce po raz kolejny ten specjalny klimat, który tylko dobrze opowiedziana historia może stworzyć – klimat gawędziarskiej opowieści, którą powinno się czytać wspólnie z kimś znajomym, przy filiżance dobrej herbaty, dzieląc się nią jak dobrym domowym ciastem. I dlatego będę „Podróż do miasta świateł zachwalać i niecierpliwie czekać na kolejna podobna książkę, która mnie tak samo zauroczy.

niedziela, 3 listopada 2013

Samantha Shannon - "The Bone Season" ("Czas żniw")

Miało być dziś o czymś innym, ale właśnie skończyłam czytać „The Bone Season” Samanthy Shannon i uznałam, że natychmiast muszę się z wami podzielić moimi przemyśleniami na jej temat, zwłaszcza, że ta powieść będzie miała w Polsce swoją premierę już za kilka dni. Jakoś ominął mnie medialny szum, który podobno rozpętał się wokół tej książki - zaliczka na poczet siedmiotomowej serii! prawa filmowe zakupione jeszcze przed ukazaniem się książki! obwołanie Shannon "nastepczynią J.K. Rowling! Ja usłyszałam o niej po raz pierwszy na blogu Cornflower Books, jeszcze przed jej wydaniem. Przypomniałam sobie o „The Bone Season” zupełnie niedawno, zaczęłam czytać i bardzo szybko po prostu w nią wsiąkłam...
Bohaterką powieści jest Paige Mahoney, dziewiętnastoletnia dziewczyna, która w 2059 roku pracuje dla podziemnej organizacji w Scion London (Sajon Londyn). Jej praca jest nie tylko nielegalna i niebezpieczna, ale też stanowi zdradę stanu – Paige jest bowiem jasnowidzem, istotą nienaturalną, a więc według prawa zasługuje na śmierć. Pewnego dnia jej życie zmienia się na zawsze – podczas rutynowej „łapanki” w pociągu Paige zabija strażnika, zostaje schwytana i wywieziona do tajemniczego Oxfordu – miejsca, które oficjalnie nie istnieje, a które w rzeczywistości jest karną kolonią zwaną Sheol I. Sheol zamieszkuje tajemnicza rasa Rephaite'ów, istot, które od dwustu lat sprawują kontrolę nad Sheolem i jego mieszkańcami. Paige, jako numer XX- 59-40 zostaje przydzielona Naczelnikowi – jej dozorcy, strażnikowi, trenerowi – wrogowi. 

Zanim wzruszycie ramionami i postanowicie sobie, że alternatywna historia w dystopijnej wersji to powieść nie dla was, pozwólcie mi was przekonać, że „The Bone Season” zasługuje na waszą uwagę. Po pierwsze – wyobraźnia autorki jest wprost niesamowita. Udało jej się stworzyć oryginalną wizję świata, który ma w sobie wystarczająco dużo detali, by zaciekawić czytelnika, a który z drugiej strony nie przytłacza, jest spójny i konsekwentny. To prawda, że pierwsze kilka rozdziałów może oszołomić, ale na pomoc przychodzi słowniczek z tyłu książki, a także mapki i tabelka. Zresztą pomimo początkowego zawrotu głowy w wizję wykreowaną przez Shannon po prostu się wsiąka. Dodam jeszcze, że „The Bone Season” to pierwsza z siedmiu części zapowiedzianych przez autorkę, więc mam nadzieję, że w kolejnych tomach świat Paige będzie się jeszcze bardziej rozwijał i intrygował. Przyznam, że futurystyczna wizja Londynu i Oksfordu bardzo mi się spodobała – miejscami przypominała mi klimatem fantastyczne „Igrzyska głodowe” Collins, odnalazłam tu miejscami podobną atmosferę brudnej rzeczywistości ukrywającej się pod powłoką porządku i praworządności. Do tego Paige jest świetną bohaterką, bynajmniej nie kryształowo czystą, podejmującą trudne decyzje, a w dodatku jej talent i umiejętności są bardzo spektakularne! Po drugie – książka jest pełna szarości, wieloznaczności, trudnych wyborów i konfliktów. Czy życie w kolonii, która rozpoznaje w jasnowidzach ludzi niższej klasy jest lepsze niż życie w ukryciu, w strachu? Czy twój nieprzyjaciel może być też twoim sprzymierzeńcem? Czy twoi najbliżsi mogą być także twoimi wrogami?

Poza tym Samancie Shannon trzeba pogratulować talentu – podobno na pomysł powieści wpadła dwa lata temu, jako dziewiętnastolatka. Jeśli tak wygląda jej debiutancka powieść, to już się cieszę na kolejne części. Autorka już zresztą pracuje nad kolejnym tomem, który chce opublikować w przyszłym roku. Mam nadzieję, że w kolejnych tomach historia będzie rozwijać się równie interesująco jak tutaj – pomimo tego, że w niektórych miejscach akcja nieco zwalnia, to w tej książce wciąż coś się dzieje, a pod koniec książki autorka wręcz rusza z kopyta! Do tego nie wszystkie zagadki zostają tu rozwiązane, ba! pojawiają się też nowe pytania, na które mam nadzieję znajdziemy odpowiedź w kolejnych tomach serii.

Pozostaje mi tylko westchnąć, że na kolejny tom przygód Paige przyjdzie nam czekać tak długo... Będę też trzymać kciuki za to, by talent pisarski Samanthy Shannon rozwijał się z każdym nowym tomem, by jej wyobraźnia nie pozostawała w tyle, żeby każdy kolejny tom był równie ciekawy i żeby „The Bone Season” był początkiem świetnej serii...